Wszystko z boku wygląda pięknie.
Fantastyczna partnerka, fajne dzieci, dobra praca, całkiem fajne auto… Sielanka. Czyżby?
Od czasu do czasu (choć przez masę pracy BAAAARDZO rzadko) mam okazję pobyć sam. I wtedy wpadam w bardzo zły nastrój, jakby puszczała wówczas tama.
Wyciszam się kompletnie, na ile potrafię. Włączam swoje ulubione kawałki, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności są to utwory, które mają już wiele lat. Ale te są najlepsze.
Włączcie sobie np. Love of my life, Queenu. Nie wiem dlaczego nie ma go w kanonie „the best of”, ale mi zrywa skarpetki.
Dzisiaj rano przemknął mi w TV obrazek jak ktoś w egzotycznym kraju stoi sobie na posklecanej z deseczek łódce i płynie gdzieś przed siebie. Też tak chcę… Nic nie musieć, stanąć na łódce smaganej słońcem i gorącym wiatrem, zmrużyć oczy atakowane tropikalnym słońcem i po prostu płynąć. Pewnie – proste, wystarczy kupić bilet, polecieć gdzieś hen daleko, wsiąść na tę łódkę i popłynąć. Ale nie chcę tak… Chcę płynąć nie musząc donikąd wracać… Chcę gdzieś dopłynąć, przywitać się z lokalsami, którzy mnie już znają, pomóc im w codziennej pracy, zjeść z nimi lokalne jedzenie, jakkolwiek podłe by nie było. Pomóc w budowie szkoły, bez pośpiechu… Wykąpać się w oceanie przy zachodzącym słońcu. Wypić piwo z miejscowymi opowiadając im jak to jest w Europie i śmiejąc się, że Europejczycy gnają nie wiadomo dokąd i nie wiadomo po co…
Zasnąć nie myśląc co muszę jutro, za tydzień, za miesiąc…